Relacji jak ta już było kilka, ale jeżeli komuś podsunę jakikolwiek pomysł, ma sens. Wyspy Kanaryjskie widziałem na horyzoncie już od jakiegoś czasu, niekoniecznie bliższym. Plan był, aby kiedyś pojechać w zimie gdzieś, gdzie jest ciepło, ale nie podróżując na inny kontynent (choć w zasadzie to już Afryka). Szczerze powiedziawszy miałem dosyć duże opory w sprawie Wysp Kanaryjskich - miałem nie (całkowicie niesłusznie) za synonim piekiełka turystycznego, gdzie poza dobrą pogodą nie ma nic ciekawego, pełnego wielkich hoteli i głośnych "turystów". Kiedy Norwegian ogłosił plany bezpośrednich lotów rejsowych na Kanary, powoli w głowie kiełkowała myśl - a może już:) Bilety udało się kupić jeszcze bodajże latem, więc było bardzo dużo czasu na przygotowania. Dzień pierwszy, środa 18 marca. W zasadzie dzień bez wielkiej historii. Do tej pory najczęściej człowiek musiał zrywać się w środku nocy, aby z samego rana gdzieś wylecieć. Tym razem pierwszy lot był dopiero o 12:05. Z uwagi na powrót pociągiem z Warszawy na lotnisko w Balicach udajemy się komunikacją miejsca, autobusem nr 292. Szybka kontrola bezpieczeństwa z kilkunastominutowym opóźnieniem wylatujemy do Warszawy lotem nr LO 3908. Pierwszy raz lotowskim E195 do tej pory zawsze trafiałem na E170 i E175. W Warszawie lądujemy dokładnie jak mówi rozkład:) Długie oczekiwanie na bagaż umila Joanna Jędrzęjczyk, która właśnie wróciła z pasem UFC z USA i przygotowywała się do wyjścia do dziennikarzy (jak się okazało bardzo wiele na nią czekało osób). Bagaż w końcu odebrany, na zegarku dokładnie dwie godziny do odlotu na Teneryfę, a na stanowisku Norwegiana już sznur ludzi. Kiedy dochodzimy do stanowiska dowiaduje się, że będzie komplet na pokładzie; prosimy o miejsce obok siebie; z uśmiechem na twarzy dostajemy ostatnie dwa miejsca obok siebie. A do odlotu dwie godziny:) W tak zwanym międzyczasie szybki obiad i z 15 minutowym opóźnieniem wylatujemy. Samolot LN-NGU, lot bez historii, WiFi na pokładzie ułatwia ponad 5godzinne siedzenie w wąskim B738. Na lotnisku TFS lądujemy już po zachodzie słońca. Zanim doczekaliśmy bagaży, odbieram kluczyki do naszej białej cytrynki C3. Wsiadamy do samochodu i po 20 minutach jesteśmy pod hotelem. Na pierwsze trzy noce zarezerwowałem pokój w hotelu Royal Park Albatros. W sumie standard zaskakuje na plus - potrzebujemy tylko miejsca do spania, a otrzymany pokój jest prawie większy od naszego mieszkania - sypialnia plus duży pokój z pełni wyposażoną kuchnią. Szybki prysznic i kimono. Dzień drugi, czwartek 19 marca. Pierwszy dzień na miejscu w założeniu miał być wraz z ostatnim najbardziej lajtowym. Co do czwartku się, udało, we wtorek już nie, ale o tym później. Aby na całego przestawić się w tryb "wakacje" większość pierwszego dnia spędziliśmy na leżakach i w wodzie:) Na Teneryfie jest kilka mniejszych i większych parków wodnych. Z racji bliskości hotelu i przeczytanych opinii, zdecydowaliśmy się na AquaLand położony w Costa Adeje. Cena biletu - 25EUR w kasie 22 przy zakupie przez internet. Nie byłem pewny pogody, więc nie rezerwowałem przez internet. Po przylocie poprzedniego dnia, jeszcze na lotnisku dostałem dużo ulotek, mapek itp. rzeczy i przeglądając je w hotelu zauważyłem kupony zniżkowe na 3EUR właśnie do AquaLandu. Tak więc nie zawsze warto wyrzucać od razu ulotki, jakie wciskają nam na siłę ludzie. Z racji kontrowersyjnej pogody - dla nas jak najbardziej ok, wg standardów kanaryjskich przypuszczam, iż to był dzień kwalifikujący się do określenia "chłodny" - na miejscu bardzo mało ludzi, w zasadzie można powiedzieć, iż cały kompleks tylko dla nas:) Słonce generalnie skryte za chmurami, ale jak już się pojawiało to przypiekało naprawdę mocno, mimo ledwie 20 stopni. Dodatkowo w cenie bilety jest też pokaz możliwości delfinów. Zdjęć delfinów akurat mało, bo kręciłem film:) Super sprawa, woda wodą, też mamy parki wodne ale pokaz delfinów bardzo duże wrażenie na mnie zrobił. Dzień mija szybko, wracając wstępujemy jeszcze do supermarketu po dawkę świeżych owoców i zaskakująco szybko zasypiamy:>
Dzień trzeci, piątek 20 marca. To w założeniu miał być jeden z bardziej wymagających dni. Dwa miesiące wcześniej zaopatrzyłem się w bezpłatną wejściówkę uprawniającą do wejścia na sam szczyt najwyższego szczytu Hiszpanii - wulkanu Teide. Plan był taki - jedziemy pod stację Teleferico, wjeżdżamy w jedną stronę, dochodzimy na szczyt i schodzimy z buta do Montaña Blanca. Oczywiście nic nie mogło być tak, jak byśmy chcieli. Podjeżdżamy kolo 9 pod dolną stację i pani w okienku w bananem na ustach oznajmia, iż z powodu wiatru kolejka nie chodzi; może będzie chodzić późnym popołudniem (oczywiście nie chodziła:P). Pozwolenie na wejście na szczyt niby działa w takim przypadku 24h, ale następny dzień był już zaplanowany. Oczywiście górze nie odpuszczamy i pakujemy się z powrotem do auta i podjeżdżamy na parking przed wejściem na szlak na Montaña Blanca. Wiemy, iż góry nie zdobędziemy - musielibyśmy dużo wcześniej wyjść aby jednego dnia zrobić wejście/zejście, ale postanowiliśmy iść pod górę póki mamy siły i póki jest jasno:) Z tą jasnością to było średnio - przez jakieś trzy godziny szliśmy w dosłownie zamieci śnieżnej, widoczność wręcz zerowa, ludzi brak tylko dwójka Polaków uporczywie wspinająca się pod górę. Na początku szlak bardzo lajtowy, dla każdego, ale później przyznaje byłem jego trudnością sam zaskoczony, mimo iż byliśmy na wyjście w góry przygotowani bardzo dobrze. Wspomniana wcześniej zamieć nie pozwalała na podyktowanie szybkiego tempa, więc z początkowego planu zdobycia szczytu poprzez próbę dojścia do górnej stacji kolejki musieliśmy zrezygnować. Wyznacznikiem okazała się bariera 3000m, której przekroczenie do tej pory nie było nam pisane. Po dojściu w bólach (szczególnie żony:P) do schroniska Refugio Altavista dalszą wędrówkę odpuszczamy, ale niejako za podjęty trud, góra daje nam wtedy z jakieś 5 minut super pogody. Akurat na zrobienie paru zdjęć. Widoki nieziemskie a to dopiero 3260m. Do szczytu jeszcze zostało dużo. Innym razem. Zawracamy; początkowo wcale nie jest szybciej, mimo chmur chwilowo nie pada. Po zejściu na rozdroże na Montaña Blanca szlak znowu robi się lajtowy i znowu wali z każdej strony zamarzającym deszczem/śniegiem więc tak lajtowo znowu nie jest:) W końcu dochodzimy z powrotem do samochodu. Wyszło nam jednak szybciej niż w założeniu, bo do zachodu jeszcze trochę zostało. Góra niestety tym razem zwyciężyła, ale co mimo tego zobaczyliśmy to nasze. Powrót do hotelu bezproblemowy. W 30 minut z mglistej, zimnej (nie mówiąc lodowatej) strefy zjeżdżamy na poziom morza, a tam końcowe promyki słońca jeszcze przyjemnie ogrzewają. Na miejscu szybki obiad/kolacja i zasłużony odpoczynek. CDN
Dzień czwarty, sobota 21 marca Tego dnia opuszczamy spalone słońcem południe wyspy i udajemy się na północ. Rano szybkie pakowanie, check-out w hotelu i w drogę. Punktem wypadowym tym razem miało być Puerto de la Cruz i hotel Globales Acuario w opcji hb kupiony jeszcze chyba w listopadzie na cleartrip.com w jednej z poniedziałkowych promocji jeden dzień + drugi gratis. Z uwagi iż z jednego hotelu do drugiego jest prawie 100km to oczywiście po drodze wstępujemy gdzie tylko się da. Przystanek pierwszy - stolica. Nie mieliśmy żadnych planów jeśli chodzi o zwiedzanie, zresztą imho nie za bardzo jest w Santa Cruz co zwiedzać, więc ten przystanek potraktowaliśmy czysto pragmatycznie - najpierw zakupy w Carrefourze, potem Primark - żona znów nakupiła górkę ubrań, ja standardowo prawie nic:) Po zakupach udajemy się jeszcze trochę na północ do San Adres na jedyne w trakcie tygodnia zaplanowane plażowanie na polecanej przez wszystkich Playa de las Teresitas. Wiedziałem jak ta plaża wygląda, ale jej piękno wg mnie widać tylko z góry. Sama plaża jak każda inna, nie spowodowała u mnie jakiegoś błogostanu, choć oczywiście bardzo ładna. Jej urok jak już napisałem doceniłem dopiero po wyjeździe na punkt widokowy, na którym wyglądała dokładnie tak jak na wszystkich pocztówkach. Oczywiście jak przez cały tydzień pogoda średnia, dużo chmur, trochę deszczu. Nawet najsławniejsza plaża Teneryfy świeci pustkami. Oczywiście do oceanu wypadało wejść, ale woda niewiele cieplejsza niż nad Bałtykiem:) Po plażowaniu zrobiliśmy jeszcze małą rundkę do Igueste de San Andrés. W sumie nie planowaliśmy, ale droga wzdłuż wybrzeża tak się nam spodobała, że dla samych widoków zrobiliśmy te nadmiarowe kilometry, po nawrocie rozpoczęliśmy mozolne wspinanie się naszą cytrynką w góry Anaga. Naszym celem było Carmen i rozpoczynający się tam "Szlak zmysłów" Sendero de los Sentidos. Jest to dosyć krótki, w miarę łatwy szlak poprowadzony pierwotnym lasem wawrzynowym, którego zachowały się do naszych czasów tylko niewielkie fragmenty. W trakcie jazdy mocno miejscami pada, słońca mało a chmur dużo:) Czyli standard. Na miejsce przyjeżdżamy już późnym popołudniem i od razu zagłębiamy się w las. Trzeba przyznać, iż nazwa szlaku trochę pompatyczna, ale zaskakująco poprawna. W tropikach nie byłem, ale mniej więcej tak wyobrażam sobie tamtejsze lasy - ciemne, przesycone wilgocią, z kakofonią dźwięków. Sam szlak bardzo łatwy (jest nawet ścieżka przystosowana do poruszania się na wózkach), choć po ostatnich deszczach dużo błota na trasie, czasami pomoc pobliskich drzew była nieodzowna; oczywiście wybraliśmy wersję najdłuższą a i tak z długimi przerwami na zdjęcia całość zajęła nam niecałą godzinę, ale warto szczególnie tą najdłuższą trasą - dociera ona do zbocza góry, do punktu widokowego, z którego rozpościera się oszałamiający widok na pobliskie szczyty. Po powrocie do auta, pogoda jakby się trochę poprawiła i już do samego Puerto nie padało. Pokój w hotelu w porównaniu do poprzedniego malutki, ale i tak tam tylko śpimy, więc się nie zrażamy.
Dzień piąty, niedziela 22 marca Kolejny, z tych spokojniejszych. Łazimy po mieście, w sumie jak na kurortowe, całkiem ładne, niestety cały dzień leje. W tych krótkich przerwach ze słońcem udajemy się do ogrodu botanicznego - Jardín de Aclimatación de La Orotava, a wczesnym popołudniem udajemy się do pobliskiego Los Realejos, gdzie warto zobaczyć chroniony nadmorski obszar krajobrazowy Rambla de Castro. Wg przewodnika jest to "ładne wybrzeże z dzikimi plażami i rozleglejszymi lasami palmowymi na wyspie". Z tym lasem to muszę się zgodzić - z góry tysiące palm, jedna obok drugiej, wyglądają rewelacyjnie, bez problemu można też zejść praktycznie do poziomu morza w ów las się zagłębiając, czasem idąc wręcz po wąskim zboczu. Ogólnie chyba najsłabszy dzień ze wszystkich, ale teraz to bardzo chętnie bym "zmarnował" jeszcze raz taki dzień.
Dzień szósty, poniedziałek 23 marca W założeniu miał to być chyba najintensywniejszy dzień. Plan miał wyglądać następująco: ranny wyjazd samochodem z Puerto de la Cruz do Santiago del Teide, tam zostawiamy samochód i jedziemy autobusem do Masci. Schodzimy wąwozem na plażę i stamtąd stateczkiem do Puerto de Santiago wzdłuż klifów Los Gigantes. Następnie powrót autobusem do Santiago del Teide, a potem powrót samochodem do hotelu w Puerto de la Cruz. To tytułem planów. Życie zweryfikowało. Już poprzedniego dnia pod wieczór zaczęło mocno padać. Prognoz w Internecie też nie zachęcały, choć nadzieja była. Jak dobrze pamiętam w Masce wg prognozy miała być dwugodzinna luka w opadach i nawet mogło wyjść słońce. Napełnieni tą nadzieją wstaliśmy wcześnie rano. Za oknem szarówka. Zimno i wciąż leje. Cóż w Puerto często leję, może dalej będzie lepiej. Zabieramy plecaki i wsiadamy do cytrynki. Do Santiago jedziemy około godziny; cały czas pada. Na miejscu znajdujemy parking i oczekujemy z nadzieją na autobus. Jednak pada coraz mocniej, zaczynają nas nachodzić wątpliwości. Gór w ogóle nie widać, wszystko zasnute mgłą. Nadzieja na okno pogodowe umiera. Decydujemy, że nie warto kusić losu. Aby nie tracić dnia decydujemy o przejeździe do Los Gigantes. Przynajmniej zobaczymy klify, choć nie od tej strony, co chcieliśmy. Cały czas leje:) Tuż przed miastem przy drodze na zakręcie świetny punkt widokowy. Nie wierzymy własnym oczom. W ciągu pięciu minut chmury idą sobie precz i dostajemy się w objęcie zwrotnikowego słońca – trafiliśmy na nasze okno pogodowe
:P Jednak góry ciągle zasnute mgłą, więc nie żałujemy zmiany decyzji. Samo miasteczko określiłbym mianem typowo kurortowego, ale jak na ten typ, ładne i zadbane. Robimy sobie bardzo długi spacer wzdłuż wybrzeża, cały czas zbliżając się do majestatycznych klifów. Jeżeli z lądu sprawiają tak niesamowite wrażenie to nie chcę nawet myśleć, jakie wrażenie robią od strony morza. Niestety nie było nam to dane zobaczyć. Mimo bardzo długiego spaceru i tam mamy spore zapasy czasowe – w końcu plan był dużo ambitniejszy, więc tak się zastanawiamy gdzie by tu jeszcze pojechać bo pogoda w końcu się poprawiła i nie było już znaków na niebie sugerujących jakieś opady. Mapa w dłoń i szybka decyzja o powrocie do Puerto przez drogi TF38 i TF21 dookoła wulkanu Teide. Wpada nam myśl do głowy – a nuż chodzi kolejka, przynajmniej wyjedziemy i zobaczymy wyspę z góry. Zaczynamy więc mozolną wspinaczkę do góry. TF38 wydaje się jakoś bardziej zniszczona od reszty dróg na Teneryfie ale jak na drogę „górską” ma zaskakująco dużo długich prostych, więc jedzie się w miarę szybko. Po jakimś czasie zauważamy, że spod kół samochodu nadjeżdżającego z przeciwka odpada jakaś biała część. Pierwsza myśl – wyglądało na śnieg, ale przecież praży słońce, dookoła spalone słońcem ziemie no i w końcu jesteśmy na Teneryfie, więc jaki śnieg! 10 minut później i jakieś 500 metrów wyżej. To jednak był śnieg. Teraz mamy go wszędzie. Mówiąc wszędzie mam na myśli wszędzie. Wjechaliśmy już na wysokości, z których widać pobliskie szczyty i każdy mieni się bielą. Odbijający słońce śnieg jeszcze potęguje wrażenie. Droga zasypana. Asfalt widać miejscami tylko w miejscach po kołach. Dwie cienkie linie z jednej strony, dwie z drugiej. Słyszę jak świeży śnieg trze o podwozie naszej cytrynki. Mam autentycznego stracha. Już widzę w wyobraźni jak wypadam z owych cienkich czarnych linii wyznaczających mi kierunek jazdy i jak mnie obraca:P Jedziemy po takiej drodze kilkanaście minut i docieramy do znanego nam już skrzyżowania z TF21 (w piątek przyjechaliśmy nią z Golf del Sur). Śnieg znika jak ręką uciął, mimo iż cały czas jedziemy pod górę. Dojeżdżamy do stacji kolejki i oczywiście musimy obejść się smakiem. Kolejka nie tylko nie chodzi. Robotnicy próbują odladzać i odśnieżać wagoniki, ale tempo ich prac nie zachwyca:) Porobiliśmy parę zdjęć i jedziemy dalej. Sto metrów dalej spotkała nas największa niespodzianka. Szlaban, pan policjant (albo inny pan) i wielka tablica, iż z powodu intensywnych opadów śniegu droga TF21 w kierunku do Puerto de la Cruz jest nieprzejezdna. To trzeba mieć pecha! Polecieć prawie pod Zwrotnik Raka i być zawróconym z drogi z powodu opadów śniegu. To trzeba mieć pecha. Wiedzieliśmy jeszcze, że droga z której przyjechaliśmy też nie wygląda najlepiej. Ale niestety trzeba było zawrócić. Z 90km zrobiło się prawie 150km. Wracając odkrywamy znakomite miejsce na szybki postój i mały piknik. Znowu musieliśmy zjechać do Santiago del Teide, a potem wzdłuż wybrzeża do Puerto, więc w sumie do hotelu wracamy dopiero późnym wieczorem. Rekordowy dzień jeśli chodzi o kilometraż – wyszło razem ponad 200km. Niby niewiele, ale grubo ponad sto z tych dwustu górskimi drogami. Masca została przesunięta na wtorek, który był dniem zapasowym, bez większych planów.
No jestem ciekaw:-) Moim 5 letnim dzieciakom chyba do konca życia Masca nie bedzie sie juz kojarzyc z 'maską' tylko z wycieczka na Teneryfie.Ale dzielnie daly rade
:-)
Pogoda Wam niezle namieszala ;)
Wyglada ze musicie koniecznie tam wrocic.
AquaLand - jak z temp. wody, korzystaliscie z atrakcji?
Masca przy slonecznej pogodzie piekna.
Moim corkom tak sie spodobala iz obrocilismy w dwie strony, w gore zajelo nam 2h.
Pogoda Wam niezle namieszala
;)
Wyglada ze musicie koniecznie tam wrocic.
AquaLand - jak z temp. wody, korzystaliscie z atrakcji?
Masca przy slonecznej pogodzie piekna.
Moim corkom tak sie spodobala iz obrocilismy w dwie strony, w gore zajelo nam 2h.
bardzo fajna relacja i zdjęcia
:)też chodzi mi po głowie ten kierunek - super tanie bilety udało ci się kupić - były takie bezposrednio na stronie norwegiana czy przez jakiegoś pośrednika lub z kodem?
Wyspy Kanaryjskie widziałem na horyzoncie już od jakiegoś czasu, niekoniecznie bliższym.
Plan był, aby kiedyś pojechać w zimie gdzieś, gdzie jest ciepło, ale nie podróżując na inny kontynent (choć w zasadzie to już Afryka).
Szczerze powiedziawszy miałem dosyć duże opory w sprawie Wysp Kanaryjskich - miałem nie (całkowicie niesłusznie) za synonim piekiełka turystycznego, gdzie poza dobrą pogodą nie ma nic ciekawego, pełnego wielkich hoteli i głośnych "turystów".
Kiedy Norwegian ogłosił plany bezpośrednich lotów rejsowych na Kanary, powoli w głowie kiełkowała myśl - a może już:)
Bilety udało się kupić jeszcze bodajże latem, więc było bardzo dużo czasu na przygotowania.
Dzień pierwszy, środa 18 marca.
W zasadzie dzień bez wielkiej historii. Do tej pory najczęściej człowiek musiał zrywać się w środku nocy, aby z samego rana gdzieś wylecieć. Tym razem pierwszy lot był dopiero o 12:05. Z uwagi na powrót pociągiem z Warszawy na lotnisko w Balicach udajemy się komunikacją miejsca, autobusem nr 292.
Szybka kontrola bezpieczeństwa z kilkunastominutowym opóźnieniem wylatujemy do Warszawy lotem nr LO 3908. Pierwszy raz lotowskim E195 do tej pory zawsze trafiałem na E170 i E175. W Warszawie lądujemy dokładnie jak mówi rozkład:)
Długie oczekiwanie na bagaż umila Joanna Jędrzęjczyk, która właśnie wróciła z pasem UFC z USA i przygotowywała się do wyjścia do dziennikarzy (jak się okazało bardzo wiele na nią czekało osób).
Bagaż w końcu odebrany, na zegarku dokładnie dwie godziny do odlotu na Teneryfę, a na stanowisku Norwegiana już sznur ludzi. Kiedy dochodzimy do stanowiska dowiaduje się, że będzie komplet na pokładzie; prosimy o miejsce obok siebie; z uśmiechem na twarzy dostajemy ostatnie dwa miejsca obok siebie. A do odlotu dwie godziny:)
W tak zwanym międzyczasie szybki obiad i z 15 minutowym opóźnieniem wylatujemy. Samolot LN-NGU, lot bez historii, WiFi na pokładzie ułatwia ponad 5godzinne siedzenie w wąskim B738. Na lotnisku TFS lądujemy już po zachodzie słońca. Zanim doczekaliśmy bagaży, odbieram kluczyki do naszej białej cytrynki C3.
Wsiadamy do samochodu i po 20 minutach jesteśmy pod hotelem. Na pierwsze trzy noce zarezerwowałem pokój w hotelu Royal Park Albatros. W sumie standard zaskakuje na plus - potrzebujemy tylko miejsca do spania, a otrzymany pokój jest prawie większy od naszego mieszkania - sypialnia plus duży pokój z pełni wyposażoną kuchnią. Szybki prysznic i kimono.
Dzień drugi, czwartek 19 marca.
Pierwszy dzień na miejscu w założeniu miał być wraz z ostatnim najbardziej lajtowym. Co do czwartku się, udało, we wtorek już nie, ale o tym później. Aby na całego przestawić się w tryb "wakacje" większość pierwszego dnia spędziliśmy na leżakach i w wodzie:) Na Teneryfie jest kilka mniejszych i większych parków wodnych.
Z racji bliskości hotelu i przeczytanych opinii, zdecydowaliśmy się na AquaLand położony w Costa Adeje. Cena biletu - 25EUR w kasie 22 przy zakupie przez internet. Nie byłem pewny pogody, więc nie rezerwowałem przez internet. Po przylocie poprzedniego dnia, jeszcze na lotnisku dostałem dużo ulotek, mapek itp. rzeczy i przeglądając je w hotelu zauważyłem kupony zniżkowe na 3EUR właśnie do AquaLandu. Tak więc nie zawsze warto wyrzucać od razu ulotki, jakie wciskają nam na siłę ludzie. Z racji kontrowersyjnej pogody - dla nas jak najbardziej ok, wg standardów kanaryjskich przypuszczam, iż to był dzień kwalifikujący się do określenia "chłodny" - na miejscu bardzo mało ludzi, w zasadzie można powiedzieć, iż cały kompleks tylko dla nas:) Słonce generalnie skryte za chmurami, ale jak już się pojawiało to przypiekało naprawdę mocno, mimo ledwie 20 stopni. Dodatkowo w cenie bilety jest też pokaz możliwości delfinów. Zdjęć delfinów akurat mało, bo kręciłem film:) Super sprawa, woda wodą, też mamy parki wodne ale pokaz delfinów bardzo duże wrażenie na mnie zrobił. Dzień mija szybko, wracając wstępujemy jeszcze do supermarketu po dawkę świeżych owoców i zaskakująco szybko zasypiamy:>
Dzień trzeci, piątek 20 marca.
To w założeniu miał być jeden z bardziej wymagających dni. Dwa miesiące wcześniej zaopatrzyłem się w bezpłatną wejściówkę uprawniającą do wejścia na sam szczyt najwyższego szczytu Hiszpanii - wulkanu Teide. Plan był taki - jedziemy pod stację Teleferico, wjeżdżamy w jedną stronę, dochodzimy na szczyt i schodzimy z buta do Montaña Blanca. Oczywiście nic nie mogło być tak, jak byśmy chcieli. Podjeżdżamy kolo 9 pod dolną stację i pani w okienku w bananem na ustach oznajmia, iż z powodu wiatru kolejka nie chodzi; może będzie chodzić późnym popołudniem (oczywiście nie chodziła:P). Pozwolenie na wejście na szczyt niby działa w takim przypadku 24h, ale następny dzień był już zaplanowany. Oczywiście górze nie odpuszczamy i pakujemy się z powrotem do auta i podjeżdżamy na parking przed wejściem na szlak na Montaña Blanca. Wiemy, iż góry nie zdobędziemy - musielibyśmy dużo wcześniej wyjść aby jednego dnia zrobić wejście/zejście, ale postanowiliśmy iść pod górę póki mamy siły i póki jest jasno:) Z tą jasnością to było średnio - przez jakieś trzy godziny szliśmy w dosłownie zamieci śnieżnej, widoczność wręcz zerowa, ludzi brak tylko dwójka Polaków uporczywie wspinająca się pod górę. Na początku szlak bardzo lajtowy, dla każdego, ale później przyznaje byłem jego trudnością sam zaskoczony, mimo iż byliśmy na wyjście w góry przygotowani bardzo dobrze. Wspomniana wcześniej zamieć nie pozwalała na podyktowanie szybkiego tempa, więc z początkowego planu zdobycia szczytu poprzez próbę dojścia do górnej stacji kolejki musieliśmy zrezygnować. Wyznacznikiem okazała się bariera 3000m, której przekroczenie do tej pory nie było nam pisane. Po dojściu w bólach (szczególnie żony:P) do schroniska Refugio Altavista dalszą wędrówkę odpuszczamy, ale niejako za podjęty trud, góra daje nam wtedy z jakieś 5 minut super pogody. Akurat na zrobienie paru zdjęć. Widoki nieziemskie a to dopiero 3260m. Do szczytu jeszcze zostało dużo. Innym razem. Zawracamy; początkowo wcale nie jest szybciej, mimo chmur chwilowo nie pada. Po zejściu na rozdroże na Montaña Blanca szlak znowu robi się lajtowy i znowu wali z każdej strony zamarzającym deszczem/śniegiem więc tak lajtowo znowu nie jest:) W końcu dochodzimy z powrotem do samochodu. Wyszło nam jednak szybciej niż w założeniu, bo do zachodu jeszcze trochę zostało. Góra niestety tym razem zwyciężyła, ale co mimo tego zobaczyliśmy to nasze. Powrót do hotelu bezproblemowy. W 30 minut z mglistej, zimnej (nie mówiąc lodowatej) strefy zjeżdżamy na poziom morza, a tam końcowe promyki słońca jeszcze przyjemnie ogrzewają. Na miejscu szybki obiad/kolacja i zasłużony odpoczynek. CDN
Tego dnia opuszczamy spalone słońcem południe wyspy i udajemy się na północ. Rano szybkie pakowanie, check-out w hotelu i w drogę. Punktem wypadowym tym razem miało być Puerto de la Cruz i hotel Globales Acuario w opcji hb kupiony jeszcze chyba w listopadzie na cleartrip.com w jednej z poniedziałkowych promocji jeden dzień + drugi gratis. Z uwagi iż z jednego hotelu do drugiego jest prawie 100km to oczywiście po drodze wstępujemy gdzie tylko się da. Przystanek pierwszy - stolica. Nie mieliśmy żadnych planów jeśli chodzi o zwiedzanie, zresztą imho nie za bardzo jest w Santa Cruz co zwiedzać, więc ten przystanek potraktowaliśmy czysto pragmatycznie - najpierw zakupy w Carrefourze, potem Primark - żona znów nakupiła górkę ubrań, ja standardowo prawie nic:) Po zakupach udajemy się jeszcze trochę na północ do San Adres na jedyne w trakcie tygodnia zaplanowane plażowanie na polecanej przez wszystkich Playa de las Teresitas. Wiedziałem jak ta plaża wygląda, ale jej piękno wg mnie widać tylko z góry. Sama plaża jak każda inna, nie spowodowała u mnie jakiegoś błogostanu, choć oczywiście bardzo ładna. Jej urok jak już napisałem doceniłem dopiero po wyjeździe na punkt widokowy, na którym wyglądała dokładnie tak jak na wszystkich pocztówkach. Oczywiście jak przez cały tydzień pogoda średnia, dużo chmur, trochę deszczu. Nawet najsławniejsza plaża Teneryfy świeci pustkami. Oczywiście do oceanu wypadało wejść, ale woda niewiele cieplejsza niż nad Bałtykiem:)
Po plażowaniu zrobiliśmy jeszcze małą rundkę do Igueste de San Andrés. W sumie nie planowaliśmy, ale droga wzdłuż wybrzeża tak się nam spodobała, że dla samych widoków zrobiliśmy te nadmiarowe kilometry, po nawrocie rozpoczęliśmy mozolne wspinanie się naszą cytrynką w góry Anaga. Naszym celem było Carmen i rozpoczynający się tam "Szlak zmysłów" Sendero de los Sentidos. Jest to dosyć krótki, w miarę łatwy szlak poprowadzony pierwotnym lasem wawrzynowym, którego zachowały się do naszych czasów tylko niewielkie fragmenty. W trakcie jazdy mocno miejscami pada, słońca mało a chmur dużo:) Czyli standard. Na miejsce przyjeżdżamy już późnym popołudniem i od razu zagłębiamy się w las. Trzeba przyznać, iż nazwa szlaku trochę pompatyczna, ale zaskakująco poprawna. W tropikach nie byłem, ale mniej więcej tak wyobrażam sobie tamtejsze lasy - ciemne, przesycone wilgocią, z kakofonią dźwięków. Sam szlak bardzo łatwy (jest nawet ścieżka przystosowana do poruszania się na wózkach), choć po ostatnich deszczach dużo błota na trasie, czasami pomoc pobliskich drzew była nieodzowna; oczywiście wybraliśmy wersję najdłuższą a i tak z długimi przerwami na zdjęcia całość zajęła nam niecałą godzinę, ale warto szczególnie tą najdłuższą trasą - dociera ona do zbocza góry, do punktu widokowego, z którego rozpościera się oszałamiający widok na pobliskie szczyty. Po powrocie do auta, pogoda jakby się trochę poprawiła i już do samego Puerto nie padało. Pokój w hotelu w porównaniu do poprzedniego malutki, ale i tak tam tylko śpimy, więc się nie zrażamy.
Dzień piąty, niedziela 22 marca
Kolejny, z tych spokojniejszych. Łazimy po mieście, w sumie jak na kurortowe, całkiem ładne, niestety cały dzień leje. W tych krótkich przerwach ze słońcem udajemy się do ogrodu botanicznego - Jardín de Aclimatación de La Orotava, a wczesnym popołudniem udajemy się do pobliskiego Los Realejos, gdzie warto zobaczyć chroniony nadmorski obszar krajobrazowy Rambla de Castro. Wg przewodnika jest to "ładne wybrzeże z dzikimi plażami i rozleglejszymi lasami palmowymi na wyspie". Z tym lasem to muszę się zgodzić - z góry tysiące palm, jedna obok drugiej, wyglądają rewelacyjnie, bez problemu można też zejść praktycznie do poziomu morza w ów las się zagłębiając, czasem idąc wręcz po wąskim zboczu. Ogólnie chyba najsłabszy dzień ze wszystkich, ale teraz to bardzo chętnie bym "zmarnował" jeszcze raz taki dzień.
W założeniu miał to być chyba najintensywniejszy dzień. Plan miał wyglądać następująco: ranny wyjazd samochodem z Puerto de la Cruz do Santiago del Teide, tam zostawiamy samochód i jedziemy autobusem do Masci. Schodzimy wąwozem na plażę i stamtąd stateczkiem do Puerto de Santiago wzdłuż klifów Los Gigantes. Następnie powrót autobusem do Santiago del Teide, a potem powrót samochodem do hotelu w Puerto de la Cruz. To tytułem planów. Życie zweryfikowało. Już poprzedniego dnia pod wieczór zaczęło mocno padać. Prognoz w Internecie też nie zachęcały, choć nadzieja była. Jak dobrze pamiętam w Masce wg prognozy miała być dwugodzinna luka w opadach i nawet mogło wyjść słońce. Napełnieni tą nadzieją wstaliśmy wcześnie rano. Za oknem szarówka. Zimno i wciąż leje. Cóż w Puerto często leję, może dalej będzie lepiej. Zabieramy plecaki i wsiadamy do cytrynki. Do Santiago jedziemy około godziny; cały czas pada. Na miejscu znajdujemy parking i oczekujemy z nadzieją na autobus. Jednak pada coraz mocniej, zaczynają nas nachodzić wątpliwości. Gór w ogóle nie widać, wszystko zasnute mgłą. Nadzieja na okno pogodowe umiera. Decydujemy, że nie warto kusić losu. Aby nie tracić dnia decydujemy o przejeździe do Los Gigantes. Przynajmniej zobaczymy klify, choć nie od tej strony, co chcieliśmy. Cały czas leje:) Tuż przed miastem przy drodze na zakręcie świetny punkt widokowy. Nie wierzymy własnym oczom. W ciągu pięciu minut chmury idą sobie precz i dostajemy się w objęcie zwrotnikowego słońca – trafiliśmy na nasze okno pogodowe :P Jednak góry ciągle zasnute mgłą, więc nie żałujemy zmiany decyzji. Samo miasteczko określiłbym mianem typowo kurortowego, ale jak na ten typ, ładne i zadbane. Robimy sobie bardzo długi spacer wzdłuż wybrzeża, cały czas zbliżając się do majestatycznych klifów. Jeżeli z lądu sprawiają tak niesamowite wrażenie to nie chcę nawet myśleć, jakie wrażenie robią od strony morza. Niestety nie było nam to dane zobaczyć. Mimo bardzo długiego spaceru i tam mamy spore zapasy czasowe – w końcu plan był dużo ambitniejszy, więc tak się zastanawiamy gdzie by tu jeszcze pojechać bo pogoda w końcu się poprawiła i nie było już znaków na niebie sugerujących jakieś opady. Mapa w dłoń i szybka decyzja o powrocie do Puerto przez drogi TF38 i TF21 dookoła wulkanu Teide. Wpada nam myśl do głowy – a nuż chodzi kolejka, przynajmniej wyjedziemy i zobaczymy wyspę z góry. Zaczynamy więc mozolną wspinaczkę do góry. TF38 wydaje się jakoś bardziej zniszczona od reszty dróg na Teneryfie ale jak na drogę „górską” ma zaskakująco dużo długich prostych, więc jedzie się w miarę szybko. Po jakimś czasie zauważamy, że spod kół samochodu nadjeżdżającego z przeciwka odpada jakaś biała część. Pierwsza myśl – wyglądało na śnieg, ale przecież praży słońce, dookoła spalone słońcem ziemie no i w końcu jesteśmy na Teneryfie, więc jaki śnieg!
10 minut później i jakieś 500 metrów wyżej.
To jednak był śnieg. Teraz mamy go wszędzie. Mówiąc wszędzie mam na myśli wszędzie. Wjechaliśmy już na wysokości, z których widać pobliskie szczyty i każdy mieni się bielą. Odbijający słońce śnieg jeszcze potęguje wrażenie. Droga zasypana. Asfalt widać miejscami tylko w miejscach po kołach. Dwie cienkie linie z jednej strony, dwie z drugiej. Słyszę jak świeży śnieg trze o podwozie naszej cytrynki. Mam autentycznego stracha. Już widzę w wyobraźni jak wypadam z owych cienkich czarnych linii wyznaczających mi kierunek jazdy i jak mnie obraca:P Jedziemy po takiej drodze kilkanaście minut i docieramy do znanego nam już skrzyżowania z TF21 (w piątek przyjechaliśmy nią z Golf del Sur). Śnieg znika jak ręką uciął, mimo iż cały czas jedziemy pod górę. Dojeżdżamy do stacji kolejki i oczywiście musimy obejść się smakiem. Kolejka nie tylko nie chodzi. Robotnicy próbują odladzać i odśnieżać wagoniki, ale tempo ich prac nie zachwyca:) Porobiliśmy parę zdjęć i jedziemy dalej. Sto metrów dalej spotkała nas największa niespodzianka. Szlaban, pan policjant (albo inny pan) i wielka tablica, iż z powodu intensywnych opadów śniegu droga TF21 w kierunku do Puerto de la Cruz jest nieprzejezdna. To trzeba mieć pecha! Polecieć prawie pod Zwrotnik Raka i być zawróconym z drogi z powodu opadów śniegu. To trzeba mieć pecha. Wiedzieliśmy jeszcze, że droga z której przyjechaliśmy też nie wygląda najlepiej. Ale niestety trzeba było zawrócić. Z 90km zrobiło się prawie 150km. Wracając odkrywamy znakomite miejsce na szybki postój i mały piknik. Znowu musieliśmy zjechać do Santiago del Teide, a potem wzdłuż wybrzeża do Puerto, więc w sumie do hotelu wracamy dopiero późnym wieczorem. Rekordowy dzień jeśli chodzi o kilometraż – wyszło razem ponad 200km. Niby niewiele, ale grubo ponad sto z tych dwustu górskimi drogami. Masca została przesunięta na wtorek, który był dniem zapasowym, bez większych planów.